ASPEKT DUCHOWOŚCI TERAPIA UZALEŻNIEŃ

Warto przeczytać

 

Fragmenty z książki Gerald G.May –Uzależnienie i łaska

Paradoksy uzależnienia         

….Przez całe pokolenia psychologowie sądzili, że przyczyną wszelkich samo wyniszczających zachowań ludzkich jest tłumienie.

Tymczasem ja dochodzę do wniosku, że jeszcze bardziej destrukcyjna, siłą naruszającą nasza, wolność i sprawiającą, że robimy rzeczy, których naprawdę nie chcemy, jest uzależnienie.

Podczas gdy tłumienie zagłusza pragnienie, uzależnienie je przywiązuje, a przy tym przejmuje i zniewala energię płynącą z pragnienia, przeznaczając ją na określone zachowania, rzeczy lub osoby. W ten sposób obiekty przywiązania ( związania z czymś) stają się ogniskami skupiającymi całą uwagę — stają się obsesjami; zaczynają rządzić naszym życiem.

Słowo przywiązanie używane jest od dawna w szkołach duchowości dla określenia procesu polegającego właśnie na sczepieniu, związaniu z czymś.

Przywiązanie spina trwale nasze pragnienie z określonymi obiektami i w ten sposób powstaje uzależnieniu.

Wyjaśnia to, dlaczego nie skutkuje tradycyjna psychoterapia, która zajmuje się głównie uwalnianiem stłumionych pragnień.

Staje się też zrozumiałe, dlaczego uzależnienie jest największym zagrożeniem psychicznym atakującym ludzkie pragnienie Boga.

Nie ma w tym przesady, gdy mówię, że wszyscy cierpimy z powodu uzależnień. I nie oznacza to, że przez takie uogólnienie pomniejszam znaczenie uzależnienia. Sadzę jednak, że rzeczywiście w każdym człowieku działają psychologiczne, neurologiczne i duchowe procesy, które prowadzą do autentycznych uzależnień.

Te same procesy, odpowiedzialne za uzależnienie od alkoholu i narkotyków, są również odpowiedzialne za uzależnienia od idei. pracy, związków z ludźmi, władzy, nastrojów, fantazji i nieskończenie rozmaitej mnogości innych rzeczy.

Wszyscy jesteśmy uzależnieni w pełnym tego słowa znaczeniu.

Co więcej, nasze uzależnienia to nasi najwięksi wrogowie. Krępują nas łańcuchami, którymi Sami się oplatamy a które — paradoksalnie — wymykają się zupełnie naszej kontroli.

Uzależnienia czynią z nas bałwochwalców, ponieważ zmuszają nas do hołdowania obiektom przywiązania i uniemożliwiają przez to szczerą miłość do Boga i naszych bliźnich.

Uzależnienie wyrabia w nas samowolę, a przy tym — znów paradoksalnie — wyniszcza naszą wolność i godność. Uzależnienie jest więc zarazem integralną częścią natury człowieka oraz nieprzyjacielem tej natury Jest wrogiem wolności, zaprzeczeniem miłości.

A przy tym, co jest kolejnym paradoksem, uzależnienia mogą doprowadzić nas do najgłębszego pragnienia łaski - mogą nas one rzucić na kolana.

Z tych paradoksów dotyczących uzależnień wyłania się wiele pytań.

Czym w istocie jest uzależnienie?

I jeśli tradycyjna psychologia bez aspektu duchowego nie jest skuteczna w leczeniu uzależnień -

Jaki jest jego sens duchowy, jego prawdziwy stosunek do łaski?

Jaka jest różnica między uzależnieniem a głębokim, namiętnym poświęceniem się komuś lub czemuś? Czy istnieją dobre uzależnienia?

Co może pomóc?

Sądzę, że potrafię rzucić nieco światła na te kwestie.

Niektóre odpowiedzi nie będą jednak podobać się czytelnikowi.

Uzależnienie nie jest czymś, na co wystarczy zastosować jakiś prosty sposób, ponieważ w jego naturze leży neutralizowanie naszych, usiłowań i dążeń, by nad nim zapanować.

Na wstępie musze się zwierzyć, że ja sam nie zdołałem odnieść zwycięstwa nad własnymi uzależnieniami - Jestem nimi wprost przesiąknięty, a w dodatku, muszę wyznać; niektóre z nich sprawiają mi ogromną przyjemność. I chociaż gdzieś w głębi serca wolałbym być od nich wolny, większa część mnie samego zwyczajnie nie chce się ich wyrzec.

To charakterystyczne dla uzależnienia, że miesza ludzkie motywy.

Choć często czuję się w obliczu mych uzależnień zupełnie bezsilny, mam na ich temat niejakie zrozumienie i właśnie tym chciałbym się tu podzielić.

Zrozumienie nie uwolni nikogo od uzależnienia, pomoże jednak, mam nadzieję, otworzyć się na łaskę. Łaska jest najpotężniejszą siłą we wszechświecie.

Potrafi pokonać tłumienie, uzależnienie i wszelką siłę — wewnętrzną czy zewnętrzną — ograniczający wolność ludzkiego serca. To właśnie w łasce możemy pokładać nadzieję.

 

W stronę zrozumienia

 

Pierwszy raz zacząłem zastanawiać się nad związkiem między uzależnieniem a łaską, gdy zetknąłem się w pracy z najtragiczniejszymi przypadkami uzależnień u osób zniewolonych przez narkotyki i alkohol.

Również wtedy zacząłem dostrzegać swoją własną skłonność do uzależnień.

Co więcej, w czasie tej pracy odnalazłem w sobie mój własny głód duchowy, to pragnienie Boga i miłości, które przez wiele lat usiłowałem w sobie stłumić.

O ile sobie mogę przypomnieć, to tłumienie moich duchowych pragnień zaczęło się wkrótce po tym, jak umarł mój ojciec. Miałem wówczas dziewięć lat. Przedtem moje stosunki z Bogiem były całkiem dobre. Jak to bywa z wszystkimi dziećmi, najwcześniejsze lata mego życia przebiegały w „prostodusznej religijności".

W tym niewinnym zadziwieniu i grozie wczesnego dzieciństwa wszystko po prostu jest duchowe. O Bogu dowiedziałem się poprzez wychowanie religijne, ale takie wychowanie nie było mi tak bardzo potrzebne.

Modliłem się z łatwością; byłem z Bogiem zaprzyjaźniony.

W sposób typowy dla dziewięciolatka oczekiwałem, że Bóg umożliwi mi jakiś kontakt z ojcem po jego śmierci. Modliłem się o to, ale nic takiego oczywiście się nie zdarzyło.

W rezultacie to coś we mnie, zranione i zagniewane, coś, co było głębsze od mojej świadomości, kazało mi się wtedy odwrócić od Boga. Sam zajmę się sobą; poradzę sobie — myślałem. Moja tęsknota za ojcem — moja miłość — sprawiła, że cierpiałem, i wtedy coś we mnie postanowiło już więcej tak bardzo nie tęsknić i nie kochać.

Stłumiłem swą tęsknotę. I tak jak ojciec zaczął powoli usuwać się z mojej świadomości, podobnie oddalał się Bóg, a nawet pragnienie Boga.

Na studiach zakochałem się w literaturze i filozofii. Patrząc wstecz, myślę, że w ten sposób znów wydobywało się na powierzchnię moje pragnienie Boga, tym razem pod postacią poszukiwania piękna i prawdy. Od czasu do czasu próbowałem nawet chodzić do kościoła, ale nie szukałem Boga świadomie.

Wtedy już szukałem czegoś, co mogłoby mi dać poczucie kierowania swoim życiem, czegoś, co pomogłoby mi radzić sobie samemu. Studiując medycynę i psychiatrię, usiłowałem uczynić boga z nauki; nauka wydawała się możliwa do wyuczenia, opanowania i kontrolowania.

Wciąż opierałem się przed modlitwą i sprzeciwiałem się religijności innych ludzi. Takie rzeczy wydawały mi się niedojrzałe, były oznaką słabości. Chciałem być niezależny, choć prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co to słowo znaczy.

W czasie wojny wietnamskiej służyłem w lotnictwie. Całą tę wietnamską historię chciałem w sobie stłumić, ale znacznej części stłumić nie udało mi się. W pewnym sensie tragedia wietnamska trochę mnie obudziła. Potem zostałem dyrektorem środowiskowej poradni odwykowej.

Z całą energią, jakiej można się było spodziewać po młodym lekarzu, zacząłem stosować do leczenia uzależnień najlepsze znane mi metody psychiatryczne. Wszystkie okazały się bezskuteczne.

 Potrafiłem pomagać ludziom, rozwiązywać ich problemy emocjonalne i międzyludzkie, ale wszyscy nadal pozostawali uzależnieni od środków chemicznych.

A ponieważ tak ogromna część mego poczucia sensu i znaczenia wiązała się z sukcesem zawodowym, a ja tego sukcesu nie odnosiłem, zacząłem więc popadać w depresję.

Jeden z kolegów nazwał to „normalną depresją zawodową". Dodał jeszcze: „Wszyscy porządni psychiatrzy przeżywają takie depresje, gdy nie mogą wyleczyć ludzi, którym starają się pomóc. Gdybyś nie był w depresji, znaczyłoby to, że nie przejmujesz się wystarczająco".

Była to niejaka pociecha, ale niewielka.

I wtedy pewnego dnia, w środku tej depresji, przypadkiem poznałem na jakiejś konferencji znachorkę. Nie wierzyłem w leczenie oparte na wierze.

Gdy podaliśmy sobie ręce, ona przytrzymała przez moment moją dłoń i powiedziała, że wydawało jej się, że też miałem zostać uzdrawiaczem, ale „nawet swego psa bym do ciebie nie przyprowadziła, bo myślisz, że to ty masz uzdrawiać".

Nie są to słowa, które mogłyby przynieść ulgę człowiekowi znajdującemu się w depresji. Zapadły mi one jednak głęboko w serce. Bo też dążąc do niezależności, to ja chciałem kierować procesem uniezależniania się moich pacjentów.

Wtedy do mnie dotarło, że może jednak coś w mojej postawie powinienem zmienić, nie umiałem jednak powiedzieć, jaka to miałaby być zmiana.

Mniej więcej w tym samym czasie rozpocząłem niewielkie prywatne badania naukowe. Wybrałem kilka osób, które, jak mi się wydawało, poradziły sobie z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków; pytałem ich, co im pomogło w tak niezwykłej przemianie życia.

Wszyscy powoływali się na pewien rodzaj duchowego doświadczenia.

Owszem, wyrażali uznanie dla pomocy profesjonalnej, ale nie ukrywali, że nie była ona bynajmniej źródłem ich wyzdrowienia. Upatrywali go raczej w czymś duchowym. Nie wszyscy posługiwali się terminologią religijną, ale słuchając ich, nie miałem żadnej wątpliwości, że mówią o przeżyciach duchowych. W tym, co mówili, odnajdywałem wspomnienie domu.

Miało to coś wspólnego z powrotem do Boga.

W rezultacie trochę się uspokoiłem. Szczerze uznałem, że w procesie uzdrawiania może brać udział jakaś siła większa ode mnie i że lepiej będzie, jeżeli będę z nią współdziałał, zamiast starać się zająć jej miejsce. Próbowałem też lepiej zrozumieć istotę „przeżycia duchowego" i chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób mogło ono tak bardzo pomóc tym uzależnionym ludziom.

W głębi duszy chciałem po prostu nauczyć się, jak się to „robi", żeby móc wykorzystać to w terapii.  A jeszcze bardziej chciałem sam doświadczyć podobnego przeżycia.

Opowiedziałem o tych duchowych przeżyciach kilku znajomym duchownym.

Większość sprawiała wrażenie, że nie rozumie, o czym mówię. Najmniej pomocne były ich freudowskie objaśnienia przeżyć „oceanicznych": „To takie proste, chodzi przecież o narcystyczną regresję ego do stanu niemowlęcej dysocjacji po to, aby uniknąć kontaktu z rzeczywistością, która pobudziła niemożliwe do zaakceptowania popędy libido".

Mówili to w taki sposób, jakbym dawno powinien był to wiedzieć. Co gorsza, ja rzeczywiście wiedziałem to od dawna, tylko że fakt ten do niczego mi się nie przydawał. Wreszcie dwaj znajomi duchowni okazali się jednak pomocni. Powiedzieli oni: „My też nie wiemy na pewno, co to jest, ale zgadzamy się, że ma to duchowy charakter i chętnie byśmy ci pomogli zbadać to zjawisko".

Ciekawe, że ci dwaj znali się na teoriach psychologicznych lepiej niż inni; dlatego wiedzieli, że psychologia nie potrafi wszystkiego wytłumaczyć.

Z ich pomocą zająłem się badaniem różnych duchowych dróg i sposobów. Akurat kończyły się lata sześćdziesiąte, zaczynały siedemdziesiąte; Freud wraz z aktywizmem społecznym ustępowali miejsca nowym w Ameryce prądom, wnoszącym trochę więcej treści duchowych…

…. Oddawałem się codziennym medytacjom. Z wygodnego dystansu obserwowałem wyłanianie się charyzmatycznej odnowy Kościołów chrześcijańskich i z równie bezpiecznej odległości wyczuwałem we wspólnocie Anonimowych Alkoholików coś potężnego, czego jeszcze wówczas nie pojmowałem.

Pewnego wieczoru, mniej więcej pół roku od rozpoczęcia mych dociekań, ćwiczyłem medytację yogi nastawioną na swobodny odpływ i przypływ myśli.

Metodę tę można opisać jako przeciwieństwo tłumienia.

 

W tym wyzwoleniu, w jakim znalazł się mój umysł, jedną z tych swobodnych myśli stała się modlitwa. Z początku była to modlitwa dziewięciolatka, żenująco dziecinna: „Drogi Jezu, dopomóż mi". Stłumiłbym ją natychmiast, gdybym akurat w tym momencie nie pozwalał na swobodny przepływ wszystkich myśli. Smutno i dziwnie mi się zrobiło, gdy tak nagle pozwoliłem sobie na te modlitewne słowa, ale pozwoliłem. A później, w miarę upływu kolejnych miesięcy i lat, modlitwa ta rozwijała się, a wraz z nią, rosła moja świadomość i pragnienie Boga.

Dotarło do mnie, że te moje poszukiwania mniej były badaniami naukowymi, bardziej za to osobistą duchową wędrówką.

Tak, nie miałem kontroli nad swym życiem; sam potrzebowałem łaski Bożej nie mniej niż moi pacjenci.

Uświadomiłem to sobie i okazało się wtedy, że pod względem stosunku do Boga znajdowałem się w tym samym miejscu co dwadzieścia lat wcześniej. Odkryłem w sobie na nowo swą tęsknotę do Boga i zacząłem stopniowo dostrzegać, że jest ona pragnieniem mego serca i najbardziej drogocenną rzeczą w moim życiu.

Wciąż zajmowałem się swymi naukowymi badaniami i okazało się, że one też wzbogacały moje duchowe pragnienia i jednocześnie z nich wypływały.

Pierwsza, dość szokująca obserwacja dotyczyła faktu, iż ludzie mogą uzależnić się od takich substancji, które wówczas uchodziły za całkowicie bezpieczne.

W tamtych czasach (zresztą do całkiem niedawna) uważano takie środki jak LSD, marihuanę i kokainę za substancje, od których nie można się uzależnić.

Eksperci twierdzili, że może wytworzyć się zależność psychiczna prowadząca ewentualnie do nadużycia, ale wykluczone, by ktoś uzależnił się pod względem fizycznym. Za dowód fizycznego uzależnienia przyjmuje się zespół objawów odstawiennych (abstynencyjnych) i rosnącą tolerancję (potrzebę zwiększania dawek w celu uzyskania tego samego efektu).

Tymczasem ja w swojej praktyce klinicznej spotykałem wielu ludzi, którzy w istocie mieli takie objawy związane z używaniem tych środków, jak zresztą również innych substancji. Raz zgłosił się pacjent uzależniony od propoxyphenu, pospolitego leku przeciwbólowego, uważanego za nie bardziej uzależniający od aspiryny.

Później przyszedł ktoś uzależniony właśnie od aspiryny! Potem od kropli na katar. Leków przeciwdepresyjnych. Środków uspokajających. Pacjenci ci wykazywali objawy autentycznego uzależnienia, z wszystkimi cechami zespołu abstynencyjnego i tolerancji.

Wtedy pomyślałem, że jeśli jakaś substancja może w jakikolwiek sposób modyfikować stan umysłu człowieka, to jest możliwe, aby się od niej uzależnić.

Zdałem sobie sprawę, że ja sam jestem uzależniony po wielekroć, choćby od nikotyny, kofeiny, cukru i czekolady.

Czy były to „uzależnienia fizyczne", czy po prostu „zależność psychiczna"?

Naturalnie, moja tolerancja i objawy abstynencyjne nie były tak groźne jak te, które obserwowałem u osób uzależnionych od alkoholu czy czystej heroiny, ale różnica tkwiła chyba tylko w. ich natężeniu. Gdybym się nie pilnował, używałbym tych substancji coraz więcej i więcej. I chciałbym jeszcze więcej.

Jest to przejaw tolerancji w łagodnej postaci. A gdybym spróbował ograniczyć lub odstawić te substancje całkowicie, poczułbym się źle, chociaż oczywiście nie tak samo źle jak moi pacjenci, ale w każdym razie to złe samopoczucie nie byłoby bynajmniej pozorne. To złe samopoczucie polega na swego rodzaju napięciu; miałbym więc bardziej niż normalnie napięte mięśnie, czułbym drżenie całego ciała, podenerwowanie, mdłości i bolałaby mnie głowa.

Z fizjologicznego punktu widzenia odczuwałbym łagodniejszą formę tych samych objawów abstynencyjnych, jakich doświadczają moi pacjenci po odstawieniu narkotyków.

W końcu uświadomiłem sobie, że tak u mnie jak i u innych ludzi uzależnienia nie ograniczają się jedynie do substancji chemicznych.

Byłem również uzależniony od pracy, osiągnięć, obowiązkowości, intymności, od bycia lubianym, od pomagania innym i niemal nieskończonej listy innych zachowań. W owym czasie prawie podobało mi się uzależnienie od niektórych rzeczy, ale od innych wolałbym nie być zależny. Musiałem jednak przyznać, że zupełnie dowolnie tych rzeczy sobie nie wybierałem; nie miałem kontroli nad tym, że na jednym zależało mi bardziej niż na drugim. Wynikało to z moich zachowań automatycznych.

Tolerancja i objawy odstawienia były pewne.

Choćbym nie wiem jak wiele miał osiągnięć, intymności i pochwał, nigdy nie miałem ich dość.

Wciąż chciałem więcej. A gdy zdarzało się, że musiałem się bez czegoś takiego obejść, przeżywałem nie tylko wzmożone pragnienie, ale również pewien stopień lęku, a nawet autentyczny fizyczny dyskomfort. Zdałem sobie w końcu sprawę, że moja „zawodowa depresja" wynikała ostatecznie z mojego uzależnienia od sukcesu i poczucia kontroli.

Była ona w istocie zespołem objawów abstynencyjnych; doszło do niej, gdy nie udawało mi się zaspokoić chorobliwej potrzeby sukcesu zawodowego.

Nawet moje najdrobniejsze złe przyzwyczajenia i skrywane fantazje nosiły znamiona uzależnień. Usiłowałem pocieszać się mówiąc: „No tak, ale moje złe przyzwyczajenia nikomu nie szkodzą w porównaniu z alkoholizmem czy narkomanią".

Była to oczywiście prawda, ale mimo to brzmiała jak samousprawiedliwienie, racjonalizacja służąca do podtrzymania tych przyzwyczajeń. Brzmiała dokładnie tak samo jak to, co mówili alkoholicy:  „My przynajmniej to nie ćpuny", kiedy równocześnie po drugiej stronie tego samego oddziału szpitalnego narkomani mówili: „No, ale my przynajmniej to nie pijusy".

Mogę więc uczciwie stwierdzić, że to moja praca z uzależnionymi i uświadomienie sobie własnych uzależnionych zachowań rzuciły mnie na kolana. I jestem z tego zadowolony. Przejawiła się w tym łaska. Gdyby moje przywiązania nie spowodowały, że poniosłem żałosną klęskę, usiłując mieć pełną kontrolę nad swoim życiem i pracą, wątpię, czy kiedykolwiek odzyskałbym swe pragnienie duchowości i odczucie Boga, tak drogocenne w moim dzieciństwie.

W porównaniu z tym, co spotyka ludzi cierpiących z powodu uzależnienia od alkoholu lub narkotyków, to co zdarzyło się mnie, raczej mało przypomina prawdziwe „dno". Miało jednak taki sam zbawienny, uwalniający efekt.

Mówiąc po prostu, usiłowałem przedtem kierować własnym życiem, opierając się jedynie na sile woli. Gdy w ramach tej egocentrycznej autonomii wyczerpał się zapas sukcesów, popadłem w depresję. Dopiero w tej depresji, za sprawą łaski, zjawiła się szansa duchowego otwarcia się.

Nigdy nie nauczyłem się wywoływać duchowych przeżyć u osób uzależnionych tak, by ich życie mogło ulec przemianie. Nie dowiedziałem się też wielu innych rzeczy, które mogłyby być pomocne w leczeniu uzależnień czy też innych chorób. Nabrałem jednak trochę więcej pokory w uznaniu tego, co mógłbym, a czego nie mógłbym zrobić, aby pomóc sobie lub komukolwiek innemu. Przekonałem się też, że wszyscy ludzie są od czegoś uzależnieni oraz że uzależnienia od alkoholu i innych środków chemicznych są tylko bardziej widoczne i bardziej tragiczne od tych, jakie przeżywają inni ludzie. Żyć to być uzależnionym, a być żywym i uzależnionym to znajdować się w potrzebie łaski.

Jak się zaczęło

Droga, którą właśnie opisałem, zaprowadziła mnie w końcu do dociekliwych poszukiwań w sferze psychologii i duchowości. Napisałem na ten temat pięć książek. Ta jest szósta. Kilka lat temu otrzymałem propozycję dokonania przeglądu aktualnych badań neurologicznych, aby zobaczyć, czy mają jakiś związek z naszym rozwojem duchowym. Odkryłem wówczas, że neurologia znalazła się o krok od zrozumienia, jak przebiega proces uzależnienia w mózgu. Jeżeli o mnie chodzi, odkrycia neurologiczne harmonizowały idealnie z tym, co autorytety duchowe powtarzały od tysięcy lat. W książce tej pragnę połączyć te dwa nurty. Rozważania dotyczące obydwu dziedzin zaczęły się dawno temu, wraz z biblijną historią o stworzeniu.

Księga Rodzaju powiada, że szóstego dnia stworzenia Pan Bóg ulepił Adama i Ewę z ziemi i tchnienia ducha i że dał im raj ziemski, ogród, w którym mieli żyć. Z opisu wynika, że ogród ten znajdował się w pobliżu miejsca zwanego Edenem, co oznacza „rozkosz". Bóg popatrzył na te dwie ludzkie istoty i zobaczył, że były one bardzo dobre, i pobłogosławił je. Bóg powiedział Ewie i Adamowi, że mogą spożywać owoce z wszelkiego drzewa w ogrodzie z wyjątkiem dwóch: z drzewa nieśmiertelności i drzewa poznania dobra i zła. Wąż jednak powiedział Ewie, że Bóg skłamał, że może ona zjeść owoc z drzewa świadomości i że stanie się wtedy sama niczym Bóg. Widząc, jak pociągający jest ten zakazany owoc, spróbowała go. Dała też Adamowi. Kiedy Bóg skonfrontował ludzkie istoty po tym, co zrobiły, Adam obwinił Rwę. Ewa zaś obwiniła węża.

Zachowanie Adama i Ewy zwykle interpretowane jest jako symbol nieustannego, dobrowolnego buntu człowieka wobec Boga. Bóg obdarza nas wolnością, a my w odpowiedzi usiłujemy stać się podobni do Niego.

Chcemy być panami swego losu.

Usiłujemy wolę Boga zastępować raz po raz własną wolą, pycha nasza doprowadza nas jednak do upadku i coraz bardziej nas oddala od Edenu, w którym pragnęlibyśmy się znaleźć na naszych własnych warunkach. Uważam takie rozumienie ludzkiego dążenia do niezależności za bardzo trafne.

Gdy jednak przeczytałem Księgę Rodzaju uważnie, nabrałem do Adama i Ewy sympatii. Są oni oczywiście odpowiedzialni za to, co zrobili, ale wcale nie wyglądają na złośliwych buntowników; wydają mi się raczej niewinni i łatwowierni, prawie jak małe dzieci. Jak mówi Pismo Św., zjedli owoc nie dlatego, że był zakazany, lecz dlatego, że był on „rozkoszą dla oczu i dobry do jedzenia" i dlatego, iż wąż powiedział im, że gdy zjedzą owoc, będą jak Bóg. Wydaje mi się, że ich prawdziwym problemem nie była buntowniczość, lecz naiwność. To brak mądrości uczynił ich tak podatnymi na pokusę. Gdy poddali się pokusie, ich wolność została zamieniona w uzależnienie. Zapragnęli więcej. Bóg wiedział, że nie poprzestaną — nie będą mogli poprzestać — na jednym drzewie. „Niechaj teraz nie wyciąga przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia." Przeto Bóg sporządził dla nich obojga odzienie i wygnał ich z raju.

Głęboka jest to przypowieść.

Przenikają się w niej zasadnicze elementy uzależnienia i łaski: wolność, samowola, pragnienie, pokusa, przywiązanie i oczywiście upadek. Wydaje mi się, że w każdym z naszych uzależnień ponawia się historia Adama i Ewy. Historia Edenu nie zakończyła się, ale też nie powtarza się mechanicznie i bez końca przez dzieje ludzkości. Wyda się, że raczej dokądś zmierza.

Wierzę, że to ciągłe zmaganie rodzaju ludzkiego z uzależnieniami przygotowuje grunt dla doskonałej miłości.

Uzależnienie a wolność

…..Pismo Św. głosi, że miłość ta, z której i dla której zostaliśmy stworzeni, jest doskonała. Nie zakładam nawet, że zrozumiem do końca, co oznacza ta doskonała miłość, ale jestem pewien, że przyciąga nas ona ku sobie za pomocą naszych najgłębszych pragnień. Jestem również pewien, że miłość ta chce, abyśmy pozostawali wolni. Mamy dokonywać wolnych wyborów.

W sferze psychicznej nie jesteśmy całkowicie zdeterminowani przez nasze uwarunkowania; nie jesteśmy marionetkami ani automatami.

W sferze duchowej wolność nasza pozwala nam opowiadać się tak, jak nam się podoba — za Bogiem lub przeciwko Bogu, życiu i miłości. Miłość ta, która nas stwarza, może nas nawiedzać i przerażać, ale nie zniewala nas; jest wiecznie obecna, a jednocześnie nieskończenie otwarta.

Wydaje mi się, że wolna wola dana nam jest w pewnym celu: po to, abyśmy wybierali dobrowolnie, bez przymusu czy manipulacji, by odwzajemniać miłość Boga i aby miłować się między sobą w podobnie doskonały sposób. Jest to najgłębszym pragnieniem naszych serc. Innymi słowy, stworzeni zostaliśmy z miłości, w miłości i dla miłości. Jest to zarazem nasze przyrodzone prawo i autentyczne przeznaczenie, by uczestniczyć w pełni w tej stwórczej miłości, a wolność woli odgrywa zasadniczą rolę w tym, aby to uczestnictwo mogło nastąpić.

Nasza wolność nie jest jednak całkowita. Sprzeciwianie się jej stanowi potężną siłę uzależnienia.      W sensie psychicznym uzależnienie pochłania pragnienie. Przypomina to psychiczny nowotwór wysysający naszą energię życiową i przemieniający ją w obsesje i kompulsje, zostawiający coraz mniej energii przeznaczonej dla innych ludzi i innych dążeń.

W sensie duchowym, uzależnienie jest głęboko zakorzenionym bałwochwalstwem. Obiekty naszych uzależnień stają się fałszywymi bogami. Są tym, co czcimy, czym się zajmujemy, czemu poświęcamy czas i energię — zajmują miejsce miłości.

 Uzależnienie zatem przyciąga naszą uwagę i zajmuje miejsce miłości Boga jako źródła i przedmiotu naszej najgłębszej tęsknoty.

 Jest ono, jak nazwał je pewien współczesny pisarz duchowy, „imitacją religijnej obecności".

Przywiązanie i uwolnienie

Z uzależnieniem mamy do czynienia zawsze wówczas, gdy ludzie czują wewnętrzny przymus przeznaczania energii na rzeczy, które nie stanowią ich prawdziwych pragnień.

Aby to określić prościej, uzależnienie jest stanem kompulsji, obsesji lub zaabsorbowania, które zniewala ludzką wolę i pragnienia.

 

Uzależnienie blokuje i zamracza energię naszego najgłębszego, najprawdziwszego pragnienia miłości i dobra. Ulegamy, ponieważ energia naszych pragnień zostaje przywiązana, przygwożdżona do określonych zachowań, obiektów lub osób. Przywiązanie zatem jest procesem, który zniewala pragnienie i wytwarza stan uzależnienia.W wielkich tradycjach duchowych świata mówi się o tego rodzaju przywiązaniu od tysięcy lat. Staroindyjskie księgi Upani-sad sięgają dziesięciu wieków przed Chrystusem. W jednej z nich mówi się: „Gdy wszelkie pragnienia przywierające do serca zostaną pokonane, wtedy śmiertelny staje się nieśmiertelny".

W VI wieku przed Chrystusem Grek Heraklit powiedział o przywiązaniu: „Cokolwiek pragnie ono uzyskać, osiąga to za cenę duszy."

W tradycji hebrajskiej starożytny prorok Eklezjastes użala się: „Niczego też, czego oczy moje pragnęły, nie odmówiłem im. Nie wzbraniałem sercu memu żadnej radości... A oto: wszystko to marność i pogoń za wiatrem!"

Główne zasady buddyzmu zawarte są w Czterech Szlachetnych Prawdach:

(1) cierpienie jest faktem życia;

(2) cierpienie spowodowane jest przez przywiązanie;

(3) wyzwolenie od cierpienia i odzyskanie ludzkiej wolności może nastąpić jedynie przez nieprzywiązanie;

 i (4) dążenie człowieka do wyzwolenia się od przywiązania musi obejmować wszystkie aspekty jego życia w głęboko duchowy sposób.

Nieprzywiązanie jest słowem używanym w szkołach duchowości na określenie wolności pragnienia. Nie wolności od pragnienia, lecz wolności pragnienia. Spośród wszystkich pojęć, o których będziemy tu mówić, nieprzywiązanie jest jednym z najbardziej mylnie rozumianych.

Przez setki lat ludzie zniekształcali jego sens, mylnie sądząc, że nieprzywiązanie dewaluuje pragnienie i odbiera potencjalne dobro rzeczom i ludziom, do których można się przywiązać. Nieprzywiązanie kojarzy się więc z chłodem, surowością i brakiem pasji.

Wcale jednak tak nie jest. Prawdziwe duchowe rozumienie nieprzywiązania nie dewaluuje samego pragnienia ani przedmiotów pragnienia. Wręcz przeciwnie, „odwołuje się ono do skorygowania własnego uporczywego chwytania się po to, aby uwolnić się dla opartego na oddaniu związku z Bogiem".

 Według Mistrza Eckharta, nieprzywiązanie „rozpala serce, rozbudza ducha, ożywia nasze tęsknoty i pokazuje nam, gdzie jest Bóg..."

Nieprzywiązanie odkrywa nasze podstawowe pragnienie Boga i czyni je wolnym. Z wolnością pragnienia przychodzi zdolność do miłości, a miłość jest celem duchowego życia.

Wiele słów Jezusa o nieprzywiązaniu padło w kontekście dorastania do pełni miłości.

W buddyjskiej Meta Sutra znajdujemy następujące zdania: „Niech twe zmysły zostaną opanowane... i w ten sposób zacznij prawdziwie miłować... Tak jak matka pilnuje i ochrania swe dziecko... tak z nieograniczonym umysłem powinien człowiek miłować wszystkie istoty, promieniując przyjaźnią wobec całego świata nad nami, pod nami i wokół nas bez żadnych ograniczeń". Ten sam motyw występuje również w taoizmie:  „Mędrzec... jest nieprzywiązany, a przez to w jedności ze wszystkim. Miłuj świat jak samego siebie; wtedy możesz prawdziwie troszczyć się o wszystkie rzeczy". Echo tego tematu pobrzmiewa też w Wielkiej Pieśni boga Hindu: „Jedynie przez miłość ludzie mogą mnie ujrzeć i poznać mnie, i przyjść do mnie. Ci, którzy dla mnie pracują, którzy mnie kochają, których jestem Najwyższą Ostatecznością, wolną od przywiązania do wszechrzeczy, i z miłością dla wszelkiego stworzenia, ci prawdziwie przychodzą do mnie".

A więc nieprzywiązanie jest czymś odwrotnym niż oschły, pozbawionym troski stan. Jest ono uwolnieniem pragnień, pobudzeniem pasji, wolnością do miłości całym sobą, gotowością znoszenia bólu, jaki ta miłość może ze sobą przynieść. Niektórzy ludzie ze współczesnych szkół duchowości wolą używać terminu nie-przywiązanie zamiast nieprzywiązanie, starając się zmniejszyć część nieporozumień. Termin ten może być niekiedy użyteczny. W tej książce jednak mówimy o przywiązaniu jako procesie, w czasie którego pragnienie staje się zniewolone i powstają uzależnienia. Bardziej więc pasuje tu termin nieprzywiązanie oznaczający proces odwrotny, czyli wyzwolenie się od przywiązania. Stan, do jakiego to wyzwolenie prowadzi, można zasadnie nazwać sytuacją nieprzywiązania. Ja jednak wolę nazywać to wolnością.

Łaska

Pierwsze i najważniejsze przykazanie zarówno w judaizmie, jak i chrześcijaństwie brzmi: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną". Podobnie, główne wyznanie wiary w islamie zaczyna się od słów: „Nie istnieje żaden bóg oprócz Boga". Nie jest przypadkiem, że te trzy wielkie monoteistyczne religie podzielają to samo fundamentalne twierdzenie.„Nic — powiada Bóg — nie powinno być dla was ważniejsze ode mnie. Jestem Najwyższą Wartością, za pomocą której trzeba mierzyć wartość wszystkich rzeczy i w której trzeba znajdować prawdziwą miłość dla wszystkich rzeczy." Wspominaliśmy już o dwóch przykazaniach, które Jezus wskazywał jako najważniejsze: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, z całego swego serca, z całej duszy i z całej siły, a swego bliźniego jak siebie samego". Uzależnienie zaś właśnie uniemożliwia nam pełne umiłowanie Boga i bliźnich. Uzależnienie stwarza nam inny naszych uzależnień będziemy zawsze gromadzić skarby gdzie indziej niż w niebie, a skarby te porywać będą nasze serca i dusze i pochłaniać siły.

Z powodu uzależnień my po prostu nie możemy — na własną rękę — przestrzegać głównych przykazań.

 Większość z nas stara się, ponawia starania, ale na próżno. Niektórzy z nas dostrzegli, że te przykazania zgodne są z naszymi najgłębszymi pragnieniami. Usiłujemy poświęcić im swoje życie, ale i to się nie udaje. Sądzę, że jest to potrzebne, ponieważ dopiero w porażkach i bezradności możemy naprawdę szczerze i głęboko zwrócić się ku łasce.W łasce jest nasza jedyna nadzieja poradzenia sobie z uzależnieniami, jedyna siła, która może rzeczywiście pokonać siłę zniewolenia. Łaska jest niepokonanym sprzymierzeńcem wolności i absolutnym wyrazem doskonałej miłości.Wśród chrześcijańskich autorytetów duchowych niektórzy krytykują inne religie za negowanie istnienia łaski. W istocie jednak łaska znajduje swe odpowiedniki we wszystkich religiach. Judajska Tora pełna jest wołania o miłosierne zbawienie Boże. Istota islamu tkwi w miłosierdziu Allaha. Nawet dla buddystów i hinduistów, przy całym ich nacisku na osobiste praktyki i wysiłki, nie ma wyzwolenia bez łaski bóstwa. Buddyści tybetańscy, na przykład, modlą się o „fale darów" od bóstw i ich guru. Hymn tybetańskich buddystów błaga po prostu: „Proszę, ześlij na nas swą litościwą łaskę".

W księdze Bhagavad Gita, Bóg hinduski głosi: „Już się nie lękajcie, bo Ja was wyzwolę z waszych grzechów i zniewolenia". A w XX wieku Mahatma Gandhi mówi wyraźnie: „Bez pobożności i wynikającej zeń łaski Bożej, wysiłki ludzkości pójdą na marne". Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie religie są zasadniczo takie same; oczywiście, nie są. Chcę jednak wykazać, że mimo ogromnych rozbieżności w teologii wszystkie wielkie religie poruszają te same podstawowe tematy, o których tu mówimy: że jesteśmy stworzeni dla miłości i wolności, że uzależnienia nas hamują oraz że łaska jest niezbędna do zbawienia.Dla chrześcijan łaska jest siłą wypływającą z miłosiernej natury Boga; siłą, która płynie ku stworzeniu i przez całe stworzenie, w nie kończącym się akcie samo ofiarowania, by uzdrawiać, kochać,oświecać i jednać.

Jest darem, który potrafimy ignorować i odrzucać, o który możemy prosić lub po prostu akceptować. Jest również darem dawanym często wbrew naszym intencjom i błędom.W takich sytuacjach, gdy łaska najwyraźniej przychodzi nie proszona, nie oczekiwana, a nawet nie zasłużona, nie może być innej autentycznej odpowiedzi na łaskę, jak tylko wdzięczność i zadziwienie.Można do łaski podchodzić tak, jakby to była po prostu jeszcze jedna rzecz, od której można się uzależnić, coś, co można gromadzić i przechowywać. Takie podejście może jednak odzwierciedlać co najwyżej nasze wyobrażenie o łasce. Tymczasem samej łaski nie można posiąść; jest ona wiekuiście wolna i podobnie jak Duch, który jej udziela, łaska przychodzi, kiedy zechce. My możemy jej pragnąć i starać się być na nią otwarci, ale nie możemy mieć nad nią kontroli.

Podobnie łaska szuka nas, ale nie ma nad nami kontroli. Św. Augustyn powiedział, że Bóg wciąż stara się nam dawać dobre rzeczy, ale nasze ręce są zbyt pełne, by je otrzymać.To, czego pełne są nasze ręce, to rzeczy, od których jesteśmy zależni. Pełne są nie tylko nasze ręce, ale również nasze serca, umysły i uwaga związane są uzależnieniami. Uzależnienia nasze przepełniają wszystkie miejsca w nas, te miejsca, przez które mogłaby przepływać łaska. Trzeba jednak pamiętać, że za przepełnienie naszych dłoni i serc nie ponoszą winy obiekty uzależnień; ponosimy winę my sami, przywierający do tych obiektów, chwytający się ich, ogarnięci obsesją. Mówiąc słowami św. Jana od Krzyża, „Nie rzeczy tego świata pochłaniają duszę i wyrządzają krzywdę, ponieważ to nie one do niej wkraczają; to raczej nasza chęć i pragnienie tych rzeczy". Ta chęć i pragnienie to przylgnięcie i chwytanie, to jest właśnie przywiązanie.

Nadzieja                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                       Wygląda więc, że mamy tu pewien problem. Wyzwolenie od uzależnień zależy od łaski, uzależnienia zaś właśnie utrudniają przyjęcie łaski. Czyż nie jest to zniechęcająca sytuacja? Bóg jednak tak nas stworzył i tak się o nas troszczy, że nasze uzależnienia nigdy nie odbierają nam naszej wolności całkowicie.

Uzależnienia mogą usidlić pragnienia, osłabić wolę, zakłócić motywacje i upośledzić osąd, ale zniewolenie to nie jest nigdy absolutne(dlatego każdy może wyzdrowieć).

Ze względu na nieustającą miłość Bożą, duch nigdy nie może zostać całkowicie wyrwany z człowieka. Choćbyśmy byli nie wiadomo jak uciskani, czy to przez innych ludzi, czy przez okoliczności, czy też przez nasze własne wewnętrzne uzależnienia, zawsze pozostanie w nas bodaj nikła zdolność pozwalająca nam na wybór. Pięknie o tej nieugiętości ducha ludzkiego piszą poeci, ale chyba jeszcze dobitniejszymi jego wyrazicielami są kobiety i mężczyźni, którzy oddali życie w walce z uciskiem społecznym. Mahatma Gandhi używał określenia silą ducha, opisując wewnętrzny, nigdy nie gasnący żar wolności; na nim też oparł swą doktrynę nieużywania przemocy.  Martin Luther King miał na myśli to samo, gdy powiedział: „Odmawiam pogodzenia się z ideą, że to, jacy jesteśmy w naszej obecnej naturze, czyni nas moralnie niezdolnymi do zdobycia się na przekroczenie samych siebie, do czego jesteśmy nieustannie wzywani".

Mały żydowski chłopiec musiał czuć podobnie, gdy w czasie holokaustu pisał: „I każdego dnia, choćby był najbardziej gorzki, będę sobie powtarzał: smutny będę od jutra, dzisiaj nie!" Delikatne granice wolności ochrania w nas sam Bóg; są one nietykalne bez względu na to, jakie siły w nas lub spoza nas będą starały sieje naruszyć.

Ze względu na taką niezniszczalną potencjalność wolności nie musimy bardziej tracić nadziei w obliczu wewnętrznych uzależnień niż w obliczu zewnętrznej przemocy.

Wprawdzie mocą indywidualnych wysiłków nikt nie jest w stanie pozbyć się swych przywiązań, a uzależnienia mogą faktycznie okaleczyć ludzką gotowość do przyjęcia łaski, zawsze jednak pozostanie w nas taka sfera, w której możemy dokonać wolnego wyboru — zwrócić się do Boga albo odwrócić się od Niego, prosić o łaskę albo jej unikać, starać się rozluźnić swe przywiązania albo trzymać się ich kurczowo.

Wracając do metafory św. Augustyna, możemy nie być zdolni, aby całkowicie opróżnić nasze dłonie, by przyjąć dar łaski, ale od nich jednak zależy, czyje trochę rozluźnimy, czy też zaciśniemy jeszcze mocniej. W obliczu silnego uzależnienia stopień naszego wyboru może wydawać się niewielki; zwykłe rozluźnienie zaciśniętych dłoni może wydać się zbyt słabe.

Jak jednak zobaczymy, sama decyzja otwarcia się może być dowodem największego ludzkiego zmagania, które niekiedy wymaga nieporównywalnej z niczym odwagi i poświęcenia.                  W każdym razie daleko mu do bierności. Akt ten może z czasem okazać się znacznie większą stanowczością i ekspresją mocy niż wszelkie inne działania, na jakie człowiek się zdobywa.

Jest to przecież akt czystego, niezachwianego dążenia ludzkiej duszy do wolności, a przez wolność do miłości.

Zanim ktoś osiągnie tę prostą nadzieję, może mieć najpierw mnóstwo doświadczeń skłaniających stopniowo do pokory, jeżeli nie wręcz upokarzających.

Nie lubimy przyznawać się do porażek, będziemy więc walczyć zawzięcie, nieraz nawet beznadziejnie naiwnie, aby udowodnić, że potrafimy zapanować nad naszym losem. Bóg, na którego obraz i podobieństwo zostaliśmy stworzeni, dał nam tę zdolność do upartej nieustępliwości, dał nam stanowczość, która podtrzymuje naszą tęsknotę do Niego.

Nader często przesadzamy z tym jednak; ducha stanowczości szybko zamieniamy w ducha pychy.

Nigdy naprawdę nie zwrócimy się do Boga z zaufaniem i miłością, jeśli będzie nam się udawać pokierować wszystkimi sprawami tak, jak tego chcemy.

To dążenie do samostanowienia jest właśnie najsilniejszym uzależnieniem doprowadzającym do ostatecznej klęski i „kamienistego dna"; tym dnem staje się uświadomienie sobie, że jednak nie możemy zapanować nad wszystkim w naszym życiu.

I tak, chociaż w pewnym sensie uzależnienie jest wrogiem łaski, może się ono stać najskuteczniejszym sposobem otwarcia się na łaskę. Uzależnienie może być i często jest tym, co rzuca nas na kolana. Św. Paweł mówi o tym w sposób głęboki:

Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował — żebym nie unosił się pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz Pan mi powiedział: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali". Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć nie domagam, tylekroć jestem mocny.

Możliwe jest, że podobnie jak św. Paweł, w pewnym momencie tej drogi z uzależnieniem i łaską, ktoś popatrzy na swe uzależnienie jak na rodzaj daru.

Podkreślali to szczególnie duchowi ojcowie i matki chrześcijańskiej tradycji pustynnej, którzy byli wielkimi duchowymi autorytetami w dziedzinie uzależnień. „Kto nie zaznał pokusy, nie może wejść do królestwa niebieskiego" — powiedział pustelnik Antoni. „Usuń wszelką pokusę, a nikt nie zostanie zbawiony" — mówił Evagrius.

Uzależnienie uczy nas wyzbywać się pychy.

Dzięki uzależnieniom przekonujemy się prędzej czy później, że nie jesteśmy bogami.

Wówczas zdajemy sobie sprawę, że sami jesteśmy swymi największymi wrogami; siebie nie możemy pokonać. W takim momencie, gdy zużyjemy już wszystkie złudne zapasy nadziei, możliwe jest, że zwrócimy się do Boga tacy, jacy naprawdę jesteśmy, w swej złożonej naturze, która jest zarazem pokorna i ufna, która zna siebie, ponieważ przekonała się o swych ograniczeniach.

Nadzieja bywa niekiedy rzeczą iluzoryczną, czasem znów pojawia się w wielkim bólu. Ale przychodzi zawsze, nieodwołalnie.

Podobnie jak wolność, nadzieja jest dzieckiem łaski, a łaski nie sposób powstrzymać.

Raz jeszcze odwołam się do św. Pawła, który według mnie, poznał prawdziwą istotę uzależnienia:    „A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych".